Czytelnicy czy statystyki? Kim jesteśmy dla blogerów?
Odnoszę wrażenie, że od dłuższego czasu dla wielu blogerów bardziej liczą się statystyki, zarobki, lajki, followersi, kolejne współprace niż realni czytelnicy. Może trochę robię do własnego gniazda, jakim jest blogosfera i być może część osób mnie za ten wpis znienawidzi, ale muszę napisać to, co leży mi na sercu i na wątrobie…
Dyskusja o zarobkach i psuciu „rynku”.
Osoby, które czytają moje wpisy (czy to na blogu, czy na Facebooku) znają moje stanowisko, ale tym, którzy zajrzeli tu po raz pierwszy, przypomnę: jestem przeciwniczką pobierania opłat za recenzję, bo uważam, że pieniądze od wydawnictw otrzymuje się tylko za pozytywne opinie. Prowadzi to do tego, że albo się nagina prawdę i oszukuje czytelników (+$) albo ma się ogromne szczęście i książka rzeczywiście się podobała (+$), albo rezygnuje się ze zrecenzowania książki, która okazała się słaba, a tym samym rezygnuje się z otrzymania wynagrodzenia (-$). Zazwyczaj czytelnik się o tym nigdy nie dowiaduje. Być może moje przekonanie jest mylne, ale dość logiczne, więc jego będę się trzymać. Jeżeli Wasze zdanie jest inne, z chęcią podejmę kulturalną dyskusję w komentarzach poniżej.
Zaznaczam, że nie jestem przeciwniczką zarabiania na blogu. Ja pieniędzy za recenzję nigdy nie wzięłam i nie wezmę, ale jeśli ktoś potrafi recenzować zgodnie z własnym sumieniem za gotówkę, nie mam nic przeciwko temu, o ile oznacza takie teksty/filmy, jako sponsorowane, reklamowe, czy promocyjne. Wówczas są to działania przejrzyste i widz lub czytelnik danego vloga/bloga jest w stanie sam ocenić uczciwość nadawcy. Ponadto jest milion innych sposobów na zarabianie na blogu niż pisanie recenzji, takich jak zamieszczanie banerów, organizacja konkursów, czy akcji specjalnych.
Kreatywa nagrała niedawno film, w którym podejmuje dyskusję, dotyczącą zarabiania na recenzjach. Blogerka ta przedstawia temat z różnych stron. Mówi o tym, że nie wszyscy blogerzy zarabiający na recenzjach piszą/mówią o książkach w sposób pozytywny, ale że wątpi by wydawnictwo (a Kreatywa jest pracownikiem wydawnictwa, więc pewnie wie, co mówi) byłoby skłonne zapłacić za negatywną opinię. Materiał blogerki jest dość neutralny, pokazujący różne aspekty zarabiania na blogu książkowym, więc nie ma w nim nic szczególnie kontrowersyjnego.
Jednak poruszyło mnie to, co wydarzyło się po publikacji filmu na FanPage bloga Książkowe Kocha, Nie Kocha. Rozwinęła się dyskusja odnośnie do tematu. Jedna z wypowiedzi ciągnęła się tak (jest to kontynuacja dyskusji):
Rozmówca 1: „Ja to widzę tak, że bloger wysyła maila ze swoją ofertą i danymi bloga typu zasięgi unikatowy odbiorcy itd. wydawnictwo może się zgodzić lub nie i tyle. Jeżeli bloger chce pisać za samą książkę to niech pisze , ale uważam to za psucie rynku”.
Rozmówca 2: „W takim razie pomyślmy o tym psuciu rynku. Rynek (nie znoszę tego słowa w kontekście pisania o książkach) to setki blogerów z różnymi osiągami i osiągnięciami. Ilu będzie w stanie pisać za pieniądze? Kilkudziesięciu? Jaki to będzie procent? 5%? 7% piszących o książkach? Czyli reszta psuje rynek, bo sama sobie książki kupuje, wypożycza lub dostaje za recenzje?”
Rozmówca 1: „Psują tylko ci którzy współpracują za barter z wydawnictwami reszta nie. Już bym wolała żeby płacono tylko tym z najlepszym. Reszta ma biblioteki i księgarnie oraz wymiany książkowe Wydawnictwa powinny się nauczyć że bloger to potencjalny współpracownik a nie jakiś gorszy sort.”.
Czytelnicy czy statystyki, którymi można się pochwalić reklamodawcy?
I wiecie co? W tym momencie mnie zmroziło. Nie dlatego, że to właśnie ja tak jawnie psuję innym możliwość wzbogacenia się, ale że uświadomiłam sobie, że blogi o literaturze przez wielu traktowane są właśnie jako rynek. Jako kiermasz lajków, followersów i opinii o książkach, które można później sprzedać wydawcy za solidny (albo lichy) przelew na konto bankowe. A gdzie w tym wszystkim czytelnicy? Żywi ludzie, którzy jeszcze ufają blogerom i chcą poznać uczciwą opinię o książce, aby ją później kupić za ciężko zarobione lub uzbierane pieniądze? Czy są traktowani jak szukający inspiracji ludzie, czy jak unikalny użytkownik w popularnym narzędziu statystycznym, jak pusty lajk na Facebooku, który można zaprezentować wydawnictwu, aby uzyskać większe wynagrodzenie za działania reklamowe? Bo wiadomo im więcej wejść, lajków i followersów tym większy przelew od reklamodawcy. Mam wrażenie, że niektórzy w pogoni za statystykami zapomnieli już, po co kiedyś założyli bloga. No chyba, że od razu go zakładali z myślą o generowaniu dochodów…
Każdemu blogerowi zależy na statystykach, lajkach i komentarzach. Mnie też. Bo jest to miłe, gdy ktoś docenia wykonaną pracę. To coś w rodzaju poklepania po plecach przez szefa, bo szefem są czytelnicy. I to czytelnicy powinni tym szefem pozostać, jako osoby, które weryfikują pracę blogera, a nie wydawcy, jako instytucje, które płacą. To dla czytelnika powinno się tworzyć recenzje, wpisy i posty, a nie pod dyktando wydawnictw.
Niedawno bloger warszawiakzwarszawy opublikował na Instagramie post z grafiką, na której widniał napis z prośbą o niereagowanie na tenże post. Publikacja zawierała popularne hashtagi. Wiecie, co się stało? Boty zalały post komentarzami. Tak, tak… Popularność FanPage, Instagramów i innych Social Media nie zawsze jest wynikiem tego, że coś jest fajne, ale tego, że ktoś za to zapłacił, np. kupił narzędzie do generowania komentarzy pod popularnymi hashtagami. O tym teście możecie przeczytać TUTAJ. I znów pojawia się pytanie: Gdzie w tym wszystkim są czytelnicy? Nigdzie. Bo w przypadku tych profili ważniejsze są statystyki i zarabianie pieniędzy.
Nie zrozumcie mnie źle, nie każdy bloger jest do bani, jest nastawiony na zarabianie hajsu i ma Was gdzieś. Ale warto na wszystko spojrzeć przez pewien filtr, a raczej pewną lupę. Jeśli bloger zarabia na swojej pracy, nie ma nic w tym złego, bo jeśli odpisuje na Wasze komentarze, stara się tworzyć wokół siebie grono czytelników, jeśli wychodzi z ciekawymi inicjatywami skierowanymi do Was, to znaczy, że mimo czerpania dochodów o Was, odbiorców, w jakiś sposób dba. Nie dajcie się traktować, jako pustej statystyki. Jeśli ktoś Was za każdym razem ewidentnie olewa, nie warto podbijać mu rankingu do jego biznesowych celów. Ale to powinniście ocenić sami.
Słowo do blogerów, ale nie tylko…
W tym tygodniu miałam przyjemność uczestniczyć w konferencji I love Influencer, gdzie występowali naprawdę znani YouTuberzy. Ludzie, którzy żyją z vlogów i dzięki nim mają mnóstwo pieniędzy. Wszyscy oni zgodnie powtarzali: „Kupowanie lajków, followersów, wyświetleń jest złe, brak przejrzystości i nieoznaczanie współprac to wstyd. Zarabianie na blogach, vlogach i kontach na Instagramie jest doskonałym pomysłem, ale róbcie to z głową i szanujcie swoich czytelników oraz widzów”. A skoro mówią o tym najwięksi wymiatacze na rynku, to coś w tym musi być. Statystyki to nie wszystko, najważniejszy powinien być czytelnik lub widz, bo bez ludzi, którzy siedzą po drugiej stronie komputera i chcą czytać i oglądać Waszą pracę, nie mielibyście dla kogo jej wykonywać. No, chyba że kupicie sobie 1000 realnych użytkowników z Europy za jedyne 26 zł TUTAJ*, ale czy sztuczny ruch satysfakcjonuje kogokolwiek?
* Ten link podaję tylko dlatego, żeby pokazać przeciętnemu czytelnikowi, jak tanio i łatwo można oszukiwać w sieci.