Ta książka jest już stara! Czy literatura ma termin ważności?

Od dłuższego czasu z niepokojem obserwuję sytuację na polskim (i nie tylko) rynku wydawniczym. Książki są wydawane na masową skalę, często pełne błędów merytorycznych i językowych. Takie sytuacje zdarzają się nawet w dużych wydawnictwach, które nie powinny oszczędzać na tłumaczach, redaktorach i korektorach. Czytelnik dostaje w efekcie produkt końcowy z dosłownym, koślawym tłumaczeniem, nieprawdziwymi informacjami i literówkami. Dodatkowo odnoszę wrażenie, że sprzedawane współcześnie książki w większości mają bardzo krótki termin ważności.

Kiedy wydawnictwu zależy na promocji jakiegoś tytułu, pojawia się on dosłownie wszędzie. Okładkę książki możemy zobaczyć na Instagramie, Facebooku, Twitterze, a recenzje na blogach, serwisach i w prasie, w radiu zaś usłyszymy fragmenty audiobooka, a na YouTubie obejrzymy film z zapowiedzią. Ale tylko przez kilka dni kampanii reklamowej. Później o książce (nawet tej całkiem niezłej) robi się cicho. Czy dzisiaj ktoś zachwyca się „Gugułami” Wiolety Grzegorzewskiej, „Skoruniem” Macieja Płazy, czy „Sońką” Ignacego Karpowicza? Czy te doskonałe pozycje zalewają Instagram, blogosferę, i Booktube’a? Nie! Bo czas na ich promocję minął. Może sięgnie po nie jakiś czytelnik, który odgrzebie zakurzone książki na półce bibliotecznej, ale kolejek raczej do tych tytułów nie będzie. Dlaczego? Bo wydawnictwa, z chęci zysku, same sobie strzelają w stopę i zamiast podkreślać regularnie wartościowość danej pozycji, skupiają się WYŁĄCZNIE NA NOWOŚCIACH.

Współpracuję z wieloma wydawcami i z jednej strony rozumiem chęć promowania nowości, czy wznowień, bo przecież im więcej danego tytułu sprzedadzą na początku, tym lepiej, ale totalnie nie rozumiem, dlaczego starsze, nagradzane i pochlebnie oceniane publikacje są tak zaniedbywane. Często przy współpracy recenzenckiej sama wybieram książki ze strony wydawnictwa. Przeżyłam szok, gdy pani zajmująca się korespondencją z blogerami, poprosiła, abym zdecydowała się na jakiś nowszy tytuł, bo książka, którą wskazałam do wysyłki, miała już cztery tygodnie (SIC!). Czy literatura ma termin ważności? Jeśli chcę przeczytać i zaprezentować czterotygodniową książkę, to czemu wydawca nie chce jej już promować?

Czterotygodniowa książka dla wydawcy jest już stara! A dla blogera czy czytelnika? No cóż… Pewnie, gdyby kogoś o to zapytać, powiedziałby, że książka wydana w zeszłym miesiącu to żadna nowość, ponieważ co miesiąc pojawia się ich tyle na półkach księgarń, że nie musimy sobie zawracać głowy jakimiś „starociami” sprzed miesiąca.

Jest to trochę przerażające. Dlaczego? Zastanówmy się, gdzie lądują takie książki, których nikt nie chce kupić. Jeśli mają szczęście, zostaną sprzedane w promocji w popularnym markecie na sezonowej wyprzedaży za 9,99 zł. A jeśli nie? Prawdopodobnie będą gniły i pleśniały w magazynie albo zwyczajnie wylądują na makulaturze. Nawet biblioteka ich nie weźmie, bo żaden z czytelników o nie nie pyta.

Mam więc prośbę do nas, czytelników. Nie gońmy tak dziko za nowościami, nie rzucajmy się tak szalenie na premiery. Dajmy szansę starszym tytułom, które niekoniecznie należą do klasyki, tytułom sprzed czterech tygodni, czterech miesięcy, czterech lat… Nie dajmy się wciągnąć w marketingową machinę wydawnictw.