Nie samą książką żyje człowiek #24
Ostatnio jestem mniej aktywna na blogu, bo w wakacyjnym okresie częściej korzystam z różnego rodzaju atrakcji, które oferuje Wrocław, a wieczorami, zamiast pisania na blogu wolę obejrzeć odcinek jakiegoś ciekawego serialu lub posiedzieć na trasie. Szkoda mi ładnej pogody na tkwienie przed komputerem. Dziś opowiem Wam o tym, co udało mi się obejrzeć na międzynarodowym festiwalu filmowym Nowe Horyzonty i o atmosferze tam panującej. W kolejnych częściach cyklu dowiecie się o trzech ciekawych serialach, które ostatnio poznałam oraz o tym, co ciekawego we Wrocławiu można zrobić z dzieckiem, żeby samemu się nie nudzić.
Festiwal
Bo kolczyki brzęczały i łyżka była zła…
Atmosfera na festiwalu Nowe Horyzonty była taka jak zwykle. Ludzie ustawiali się w kolejkach przed kasami z biletami last minute, stawali w ogonku przed salą, żeby zająć miejsca, które były nienumerowane i zajmowali je dla znajomych. Po seansie były dyskusje, oceny obejrzanych filmów i wyprawy po jedzenie. Niektórzy oglądali po czterdzieści i więcej filmów. Było widać zmęczenie, ale i entuzjazm. Wielu ludzi obnosiło się ze swoją bytnością na festiwalu, dumnie prezentując horyzontowe torby, plecaki i identyfikatory. Przy kasach na tablicach ogłoszeniowych wisiały karteczki z informacjami o noclegach, wspólnych spotkaniach, a czasem nawet bilety na niechciane pokazy. Ogólnie mówiąc pełna kultura. Ale… To, co działo się na grupie na Facebooku „Nowe horyzonty po godzinach”, przechodziło ludzkie pojęcie. Ludzie narzekali absolutnie na wszystko: na za wysokich ludzi zasłaniających ekran, na to, że ktoś się śmiał w nieodpowiednim (?!) momencie, na to, że łyżka do zupy była za płaska, a sąsiadce obok pobrzękiwały kolczyki… Większość osób przyjechała tam na urlop, a była spięta i niezadowolona do granic możliwości. Oprócz obejrzanych przeze mnie filmów to był największy minus tej imprezy.
Moja ocena: 7/10
Film
Przydługa opowieść nie wiadomo o czym
Ja nie muszę rozumieć ambitnego kina, mimo że czasami chciałabym. „Długa podróż dnia ku nocy” w reżyserii Gan Bi to historia mężczyzny, który przyjeżdża na pogrzeb ojca do rodzinnej miejscowości. Powracają mu wspomnienia z różnych okresów życia. Widz wchodzi do głowy bohatera, z nim przemierza jego sny i towarzyszy mu w przemyśleniach. Widać w tym obrazie silną inspirację twórczością Andrieja Tarkowskiego, więc jeśli ktoś lubi tego typu kino, to „Długa podróż dnia ku nocy” może mu się spodobać. Mnie nie urzekła. Moim zdaniem film jest zbytnio przekombinowany i czuć w nim przerost formy nad treścią. Wprawdzie kadry urzekają swym pięknem i widać w nich artyzm, ale sceny są nadto długie, nadto męczące, nadto symboliczne oraz metaforyczne. Miało być egzotycznie, miało być hipnotyzująco, miało być w stylu noir. A wyszło tak, że zasnęłam i to kilkukrotnie. Być może dlatego nie zrozumiałam fabuły.
Moja ocena: 3/10
Dzieci były za mało chude i za mało zbite
Jedynym polskim filmem, który obejrzałam podczas festiwalu, był „Wilkołak” w reżyserii Adriana Panka. Widz już od początku zostaje wbity w fotel przez brutalne sceny rozgrywające się w obozie koncentracyjnym Gross-Rosen. Gdy przychodzi wyzwolenie dzieci, które tam cudem przetrwały, trafiają one do prowizorycznego domu dziecka. Domu dziecka, w którym nie ma jedzenia, nie ma mydła, nie ma czystych ubrań. To nie jest film historyczny to raczej po trochu przerażająca baśń, a po trochu horror o tym, że każdy może być przesiąknięty złem. Nawet dziecko. Wystarczy czynnik, który na to wpłynie, a w tym przypadku była to wojna. Tytułowym wilkołakiem może tu być wszystko: Przepełnieni przemocą Rosjanie, otaczające dom dziecka dzikie psy, wojna, skrywający się w bunkrach Niemiec, a także mieszkający razem, wygłodniali i zrujnowani psychicznie mali chłopcy. Film świetny, z dobrą grą aktorską młodziutkich debiutantów, budzący emocje, porywający od pierwszej do ostatniej sceny i wymowny. Niestety obraz przedstawiony przez Panka nie jest pozbawiony drobnych wad. Po pierwsze dzieci, które wyszły z obozu były za słabo ucharakteryzowane — nie miały ogolonych głów, były normalnej budowy ciała i nie miały śladów bicia, a po wyjściu z tego obozu nie było to możliwe. Po drugie zdziczałe psy były w stanie doskoczyć do okna na wysokim parterze, a nie doskoczyły do otwartego okna samochodu? Dziwne… Ale może się czepiam…
Moja ocena: 7/10
Każdy z każdym…
Nie wiem, co mnie pokusiło, żeby wybrać się na „Liberté”. Być może spotkanie z reżyserem, bo Albert Serra był obecny na sali. Nie wiem też, co mnie pokusiło, żeby wysiedzieć do samego końca, mimo że pierwsi widzowie zaczęli wychodzić już po piętnastu minutach od rozpoczęcia seansu. Ten film to jedna wielka orgia, gdzie każdy z każdym uprawia seks, w bardzo wyuzdany, ordynarny, brutalny i nieelegancki sposób. Scenerią są ustawione w lesie dekoracje w postaci niezaprzężonych karet, co stanowi tło do historii o żądzy, rozpuście, zwierzęcości i pragnieniach. Tam nie ma fabuły, tam nie ma żadnego głębszego dna, tylko nagie ciała, bicie i wszelkiego rodzaju ludzkie wydzieliny w dużych ilościach. Nie rozumiem, dlaczego ten film powstał i dlaczego został wyświetlony na Nowych Horyzontach. Pornografii w sieci jest dużo, nie trzeba jej dodatkowo na festiwalu filmowym. Przyznaję dwa punkty za ogromne poświęcenie aktorów.
Moja ocena: 2/10