Nie samą książką żyje człowiek #13

Wczoraj zakończył się festiwal filmowy Nowe Horyzonty, w którym brałam aktywny udział. Wprawdzie nie obejrzałam czterdzieści pięć filmów, tak jak to robili szaleńcy z karnetami, a „jedynie” dziewięć produkcji w trzy dni, ale i tak to był mój nowohoryzontowy rekord. Początkowo w planach miałam tylko piątek i sobotę, ale dzięki koledze z pracy, który podarował mi darmowe wejściówki i szefowi, który podarował mi urlop, udało się mi skoczyć na czwartkowe seanse jeszcze w czwartek. Dziś opowiem Wam o trzech filmach, które widziałam w ubiegłą sobotę, a w kolejny poniedziałek, dowiecie się, co widziałam w mój „gratisowy” czwartek.


Film

Normalnie, po amerykańsku

Skate Kitchen reżyserii Crystal Moselle to prosta opowieść o dziewczynie, której pasją była jazda na deskorolce. Introwertyczna osiemnastolatka ma słabe relacje z mamą. Pewnego dnia wyrusza do Nowego Jorku, by z innymi rozwijać swoje umiejętności. Poznaje tam grupę dziewczyn, które szybko przyjmują ją do swego grona. Nie ma w tej fabule niczego zaskakującego, nie ma nic wybitnego. Wszystko jest tam takie normalne i amerykańskie. Dużo humoru, szczypta dramatu, przejrzysta fabuła i przyzwoita gra aktorska. Wszystko tym filmie jest takie zwyczajne i hollywoodzkie. Przeciętny film do obejrzenia w multipleksie przy popcornie. Na film festiwalowy, trochę zbyt mało ambitny.

Moja ocena: 5/10


Dzień z życia matki

Czy dzień z życia zwykłej, węgierskiej matki może być ciekawy? Może. Choć nie jest to temat wciągający. „Pewnego dnia” Zsófii Szilágyi pokazuje bohaterkę nieco tragiczną, ale bardzo przeciętną. Anna pracuje w szkole językowej, zajmuje się trójką dzieci, odwozi je do szkoły i na zajęcia dodatkowe, do tego zajmuje się domem. Mąż wspiera ją w wykonywaniu części obowiązków, ale dopada ich proza życia, a niezapłacone rachunki, nadmiar spraw na głowie oraz wtrącająca się teściowa, sprawiają, że w ich małżeństwie zaczynają pojawiać się poważne rysy. Oglądając ten film o zwykłych obowiązkach, dosłownie czułam zmęczenie i frustrację głównej bohaterki. I takich emocji właśnie się po tym obrazie spodziewałam.

Moja ocena: 7/10


Festiwalowy numer jeden

Najlepszym filmem, który widziałam podczas Nowych Horyzontów była „Thelma” w reżyserii Joahima Tiera. Młoda dziewczyna wyjeżdża na studia. Została wychowana w bardzo katolickiej rodzinie, gdzie niemal wszystko było uznawane za niewybaczalny grzech. Surowy ojciec i poruszająca się na wózku inwalidzkim matka nie spuszczają tytułowej Thelmy z oka i mają ją pod ciągłą, choćby telefoniczną, kontrolą. Są ku temu powody – tragiczne wydarzenie sprzed lat, które ich córka wyparła z pamięci. Z dziewczyną zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Jej atakom, przypominającym atak padaczki, towarzyszą dziwne, nadprzyrodzone zjawiska. Film genialny, piękny, mroczny, z głębią, dający do myślenia i w pewnym momencie przerażający. Mój festiwalowy numer jeden.

Moja ocena: 10/10