Nie samą książką żyje człowiek #18

Tym razem nie będzie niczego o filmach. W najnowszym wpisie z cyklu „Nie samą książką żyje człowiek” opowiem Wam o bardzo klimatycznym i pokręconym miniserialu, którym jestem zachwycona, o serialu, na który czekałam, ale okazał się porażką oraz o koncercie thrash metalowego zespołu Slayer.


SERIAL:

Nie wiem, kto był bardziej pokręcony

Ostatnio wciągnęłam się w seriale, których fabuła związana jest z eksperymentami naukowymi. Korzystając z polecenia na pewnej filmowej grupie na Facebooku, natrafiłam na genialny miniserial „Maniac” z Emmą Stone i Jonahem Hillem w rolach głównych. Dwoje obcych sobie ludzi — Annie i Owen — bierze udział w badaniach nowego leku, który ma rozwiązać wszystkie problemy, łącznie z tymi psychiatrycznymi. Każdy z bohaterów robi to z innych pobudek. Annie jest uzależniona od jednej z testowanych tabletek, a cierpiący na schizofrenię Owen, próbuje walczyć ze zwidami i potrzebuje trochę gotówki. Badania są formą ekstremalnej psychoterapii przeprowadzanej przez nieobliczalny i emocjonalny… komputer. Świat, w którym rozgrywa się akcja, wygląda, jakby zatrzymał się w latach 90., a rozwój komputerów oraz technologii poszedł w zupełnie innym, znacznie bardziej siermiężnym kierunku. Mamy tutaj wielki komputer ze sztuczną inteligencją, roboty sprzątające psie kupy, wielkie neony na ulicach i jakiś taki psychodeliczny klimat niemal sprzed trzech dekad, a mimo to całość wcale nie trąci myszką. Wręcz przeciwnie świat ten wydaje się znacznie bardziej rozwinięty od naszego, współczesnego. Doskonale skonstruowany retrofuturyzm! Oprócz scenografii zachwyciła mnie gra aktorska, nie tylko głównych bohaterów, ale przede wszystkim Sonoyi Mizuno (Dr Fujita) oraz Justina Therouxa (dr James). Dzięki ich genialnym kreacjom odbiorca zaczyna wątpić, kto w tym serialu jest tak naprawdę normalny — badacze czy badani. Polecam!

Moja ocena: 10/10


Polska klapa

Bardzo czekałam na pierwszy polski serial na Netlixie, czyli na „1983” stworzony przez kooperatywę czterech reżyserek: Agnieszkę Holland, Kasię Adamik, Olgę Chajdas oraz Agnieszkę Smoczyńską. Ta produkcja miała wszystko, co powinna mieć — gwiazdorską obsadę (m.in. Chyra, Musiał, Olszówka, Więckiewicz), rewelacyjny pomysł na fabułę, znane reżyserki, pieniądze i szumną reklamę, a okazała się słabym zwyklakiem. Niestety. Zacznę od tego, że koncepcja fabularna jest interesująca. Po zamachach terrorystycznych w tytułowym 1983 roku przenosimy się do wydarzeń, które rozgrywają się dwadzieścia lat później. Komuna nie upadła, milicja i partia dzierży władzę nad przeciętnym obywatelem… I tu na chwilę się zatrzymam. Gdyby nie recenzje, przez dłuższy czas nie wiedziałabym zapewne, że chodziło o zamachy terrorystyczne, bo eksplozje wyglądały, jak wybuchy gazu w różnych budynkach, co dla Polaka jest znacznie częściej spotykane i znane niż zamach terrorystyczny. Pogubiłam się też, w którym roku obecnie znajdują się bohaterowie, bo Milicja, Fiat 126P i Polnez sugerują, jakoby nadal się nic nie zmieniło. Z jednej strony o to chodziło, ale z drugiej powinno to być jakoś wyraźniej zaznaczone. Scenariusz i reżyseria są dość słabe, nie mówiąc już o drętwych dialogach, ewidentnie tłumaczonych z angielskiego, co po polsku nie brzmi ani trochę zgrabnie. Ponadto jest tam tyle wątków, że odbiorca może łatwo się zgubić, a nawet… zasnąć. Wyborcza donosi, że Agnieszka Holand twierdzi, iż serial został niezrozumiany przez polskich widzów. Ma rację. Jestem Polką i nie zrozumiałam. I machanie przed kamerą egzemplarzem Orwellowskiego „Roku 1984” naprawdę w niczym nie pomogło… Daję dwa mizerne punkciki za to, że Netflix mimo wszystko chciał wyemitować ten serial.

Moja ocena: 2/10


KONCERT

Miał to być pożegnalny koncert, ostatni w Polsce, jeden z ostatnich w Europie… a tu się okazało, że thrash metalowa grupa Slayer nieco oszukała swoich fanów i… zagra w naszym kraju również w przyszłym roku. No cóż, dałam się nieco zwieść temu chwytowi marketingowemu i wybrałam się pod koniec listopada do łódzkiej Atlas Areny, aby wziąć udział w tym wielkim, rzekomo pożegnalnym, wydarzeniu. Jako support zagrali: Obituary, Anthrax oraz Lamb of God. Normalnie supportem w życiu bym ich nie nazwała, bo to zespoły wielkiego formatu, ale wiadomo było, że publika przyjechała na Slayera i to było wyraźnie widać. Slayer w ciągu ponad półtoragodzinnego występu zagrał aż dziewiętnaście kawałków, m.in. „War Ensemble”, „Black Magic”, czy „Angel of Death”. Ogromną zaletą były efekty specjalne, które nadawały widowisku pazura, buchające ognie, czy płonące pentagramy naprawdę robiły wrażenie. Z drugiej strony, niby koncert był dobry, niby wszystko było, jak należy, ale zabrakło w tym wszystkim jakiejś ikry, jakiegoś szaleństwa publiczności i wielkiego pogo. Tak, jakby to rzeczywiście była impreza pożegnalna, dość drętwa. I szkoda, że przy piwie bezalkoholowym, bo tylko takie można było kupić na terenie całej Atlas Areny. Ot, taka niespodzianka od organizatorów.

Moja ocena: 7/10