365 obiadów — Lucyna Ćwierczakiewiczowa
To pierwsza i zapewne ostatnia recenzja książki kucharskiej na tym blogu. Dlaczego zatem ją opisuję? Bo jest cudowna, wspaniała i urocza. Nie tylko pod względem przedstawionych tam przepisów, ale przede wszystkim ze względu na styl literacki i klasę autorki.
Nigdy nie spodziewałabym się po sobie, że spodoba mi się książka kucharska. Tuż przed Wigilią, przebywając w domu rodzinnym i pomagając mamie w kuchni, zauważyłam na blacie „365 obiadów” Lucyny Ćwierczakiewiczowej. Otworzyłam, zaczęłam wertować, czytać w myślach, a później na głos, następnie książkę przejęła mama, wyszukując co zabawniejsze (na dzisiejsze czasy) przepisy. Zaśmiewałyśmy się w głos z kapuśniaku higienicznego, tęgiego rosołu, czy pasztetu z przodków zajęczych, a na samym końcu tematem zainteresował się nawet tata. Kulinarne wigilijne rewolucje upłynęły nam w rodzinnej, radosnej atmosferze. I to było piękne!
Mój egzemplarz (maminą książkę dostałam w końcu do prezentu pod choinką) to reprint z 1911 roku, a sama książka pierwszy raz była wydana w 1860 roku, więc spróbujcie sobie wyobrazić tamte czasy. Kobiety wywodzące się z inteligencji lubiły urządzać przyjęcia i podejmować gości wykwintnymi daniami. Wprawdzie były one najczęściej przygotowywane przez kucharki lub służące, ale to na ręce pań domu spływały gratulacje, więc było się o co starać. Chodziło bowiem o poklask, prestiż i poniekąd o kulinarną sławę. Lucyna Ćwierczakiewiczowa wyszła naprzeciw wyszukanym podniebieniom i dała kobietom (mężczyźni wówczas raczej do kuchni nie zaglądali) pomysły na obiady (oraz desery zwane leguminą) na każdy dzień roku.
We wstępie pisałam o swoim zachwycie nad stylem autorki. Zobaczcie sami, że pięknie można pisać nawet o gotowaniu:
„Kapuśniak higieniczny. Ugotować rosół tęgi zwyczajnym sposobem, kapustę kwaszoną wycisnąć mocno z soli i posiekać drobno, włożyć w rondel z masłem, podlać ugotowanym rosołem i dusić aż zupełnie miękką będzie. Podając, włożyć do wazy tak przygotowaną kapustę, której powinno być dużo i rozprowadzić rosołem. Do tej zupy podaje się: gruba kasza gryczana, uprażona w maśle lub młodej słoninie, ostudzona płasko na półmisku, a następnie w kawałkach podłużnych przysmażona na maśle”.
Przepisy proponowane przez Ćwierczakiewiczową dziś, w zabieganym świecie są już mało aktualne, bo kto ma czas i chęć, aby na targu wybierać świeże gęsi, czy gotować zupę rakową? Jednakże tę słynną książkę kucharską warto posiadać w swojej kolekcji, choćby ze względu na jej wartość historyczną.
Jeszcze parę słów o tym, kim była Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Tajemnica jej sukcesu polegała na tym, że przed „365 obiadów” na rynku polskim było niewiele książek kucharskich. W latach 1860-1923 powstały 24 wydania, które rozeszły się aż w 130 tysiącach egzemplarzy, co na tamte czasy było ogromnym nakładem. Mimo że to nie jedyny tytuł, który wydała, przysporzył autorce najwięcej fanów, ale też i wrogów, bo ponoć Ćwierczakiewiczowa była despotką. Była tak popularna, że jej nazwisko padło nawet w powieści „Dziedzictwo” Zofii Kossak. Wprawdzie w niekoniecznie dobrym kontekście, ale jednak!
Jeżeli przyszłoby Wam do głowy wypróbować przepisy z tej książki, pamiętajcie, to nie jest propozycja dla laików. To wyższa szkoła jazdy dla osób obytych już w kulinarnym świecie.
Moja ocena: 10/10
Tytuł: 365 obiadów
Autor: Lucyna Ćwierczakiewiczowa
Przekład: Jan Kalkowski
Wydawnictwo: Krakowa Agencja Wydawnicza w Krakowie
Liczba stron: 448