5 najgorszych książek przeczytanych w 2017 roku

Styczeń to czas podsumowań, więc jeszcze trochę się ich zapewne na moim blogu pojawi. Prezentowałam Wam już listę wszystkich książek, które przeczytałam w ubiegłym roku oraz listę 10 najlepszych tytułów, które mnie zachwyciły, a teraz zaprezentuję 5 najgorszych książek. Nie powinno się o nich pisać, powinno się je zakopać gdzieś głęboko i nigdy do nich nie wracać, ale potraktujcie to jak ostrzeżenie po co nie sięgać i od czego trzymać się z daleka.

 

5 najgorszych książek 2017 roku

1.  Szczury – James Herbert

Nie spodziewałam się jakiegoś wybitnego działa, ale to, co dostałam, było po prostu nudne i męczące. Stracony czas. 

Nie boję się gryzoni o długich ogonach, uważam je za inteligentne zwierzęta, które są przyjazne człowiekowi. Być może dlatego powieść „Szczury” Jamesa Herberta nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Zauważyłam też niestety sporo niedociągnięć w samej fabule, która wyglądała mniej więcej tak: szczury zjadają ludzi, ludzie próbują je tępić, szczury zjadają ludzi, ludzie próbują je tępić, coraz więcej szczurów zjada coraz więcej ludzi, coraz więcej ludzi próbuje wytępić coraz więcej szczurów, zakończenie, kurtyna (lekko uchylona). No właśnie… Niestety nic się tam nie działo… Zero zwrotów akcji, zero elementów zaskoczenia, zero ciekawych wątków pobocznych.

Główny bohater, którym miał być Henry, był jakiś taki nijaki, bezpłciowy i mdły. Oprócz tego, że był nauczycielem, który w wolnych chwilach dla zabawy szarpie swoją partnerkę za włosy na wzgórku łonowym (to wymyślił autor, nie ja) to nic więcej o nim się nie dowiedziałam. Jego uczestnictwo w całej akcji tępienia gryzoni też było szemrane, niezbyt dobrze uzasadnione i przylepione do akcji na siłę. Na przykład setki ludzi umarło już od pogryzień, a Henry idzie nad kanał ze szczurołapem (tylko we dwoje, mimo że do tego zadania został utworzony duży sztab przeciwkryzysowy) i próbuje dociec, skąd te gigantyczne szczury się wzięły. Rozegranie, które kompletnie nie ma sensu…

2. Jeszcze nie zwariowałam (chyba) – Agata Strzałka

Tę książkę czytało się szybko. Na szczęście. Jednak jeszcze nie zwariowałam (chyba), żeby uznać ją za dobrą.

Narracja książki jest pierwszoosobowa z punktu widzenia opiekunki. Bohaterka w niektórych momentach niezwykle mnie irytowała swoim zachowaniem. Na przykład, kiedy odpadło jej kółko od walizki szła, robiąc wielką rysę w podłodze na dworcu, ale żeby nikt czasem nie pomyślał, że to ona, przechodziła z jednej strony na drugą. Albo, gdy jej podopieczna pojechała do szpitala na zabieg, opiekunka postanowiła zrobić sobie domowe SPA, korzystając bezprawnie z kosmetyków podopiecznej podczas jej nieobecności i w dodatku nieprawidłowo używając poszczególnych maści i olejków bo… nie umiała przeczytać niemieckich etykiet. A już szczytem wszystkiego było picie urodzinowego alkoholu podczas przerwy w pracy z koleżanką, którą ganiła za spożywanie trunków w trakcie opieki. Bohaterka tego samego dnia wracała, aby zajmować się staruszką.

Książkę czyta się sprawnie i szybko, ale oprócz irytującej bohaterki było jeszcze kilka elementów, na które szczególnie zwróciłam uwagę. Autorka używała wiele zbędnych wulgaryzmów, np. „O piątej rano było ciemno jak w du…” oraz mnóstwa nieuzasadnionych zdrobnień, np. „Marcowe słoneczko świeciło, było cieplutko”. Styl, którym posługuje się Agata Strzałka, jest bardzo prosty, ale czasami zdania były nawet zbyt proste, np. „Adres w łapę i taksówka. Nie miałam siły dalej kombinować. Wierzyłam, że kasy mi starczy”, albo: „Nie rozumiem, jak moje rady nie wykryły go wcześniej”.

„Jeszcze nie zwariowałam (chyba)” to lekkie czytadło. Mimo że czyta się je szybko i niektóre opisane sceny są naprawdę zabawne, to jednak lektura nie przypadła mi do gustu. Zbyt prosty język z „ozdobnikami” w postaci zdrobnień i wulgaryzmów był zupełnie nie w moim guście.

3. Wieża – Robert J. Szmidt

Nie oczekiwałam, że będzie to drugie Metro 2033, ale zupełnie nie tego się spodziewałam…

W „Wieży” Robert J. Szmidt serwuje czytelnikowi wiele wrażeń i nieustanną, bardzo dynamiczną akcję. O ile w serii „Metro” Dmitry’ego Glukhovsky’ego spotykamy się z fabułą linową, która od czasu rozgałęzia się, jak nitki metra, polegającą na podróży bohatera od punktu A do punktu B, o tyle czytając „Wieżę”, miałam wrażenie, że fabuła wygląda jak bardzo skomplikowana zabawa typu połącz kropki. Niby panuje tam jako taki porządek, ale zwrotów akcji jest tyle, że często się gubiłam w tym, co właściwie zamierza zrobić główny bohater.

Autor wprowadził dużo elementów brutalności, cały czas dostarczając nam wulgaryzmów, bójek, a nawet tortur. Świat przedstawiony jest pełen brudu, alkoholu, broni, prostytucji oraz szczurzego mięsa, a wokół biegają mutanty — są to motywy podobne do „Metra 2033” i dalszych jego części, ale z własnym pomysłem oraz interpretacją.

Bohaterowie są bardzo wyraziści, ale kompletnie nie przemówiły do mnie ich dialogi, które były na bardzo niskim poziomie. Oto kilka z nich: „Gdybyś mnie do niej nie wpuściła stara rozworo, udusiłabym cię twoimi własnymi flakami”*. „Kołysanka nauczyła mnie każdego numeru, a była oblatana jak samolot szkoleniowy”**. Zapamiętaj te słowa. Wyłupię ci oczy gołymi rękami. Wyskoczą jak pestki ze zgniłej śliwki”***. „Nie wkurzaj mnie, dzióbku, bo zredukuję ci stan uzębienia do niezbędnego minimum”****. „Pruj się flaku”*****. „Pomyślałam więc, że skoro krąży pan już po Otchłani jak zły pieniądz, może pan mieć ochotę na zamienienie kilku słów z osobą, której zawdzięcza pan życie”******. I tak dalej, i tak dalej… Ponadto główny bohater z uporem nazywany jest raz Nauczycielem, a raz Pamiętającym i tak w kółko, naprzemiennie. Raz tak, raz tak — nigdy jedno przezwisko nie jest powtórzone dwa razy z rzędu, nigdy nie nazywa się go mężczyzną, wojownikiem, czy kimkolwiek innym, tylko w kółko tymi dwoma imionami, co na dłuższą metę było męczące.

4. Purezento – Joanna Bator

Joannę Bator uwielbiam za „Ciemno, prawie noc”, jest to jedna z moich ulubionych polskich powieści, ale niestety Puerzento bardzo, ale to bardzo odbiegało poziomem sprzed lat.

Na okładce książki napisano „Wielkie zaskoczenie w duchu zen! Purezento to powieść tajemnicza i na wskroś japońska”. Niestety nie poczułam w niej ani tajemnicy, ani japońskości. Bezimienna główna bohaterka, opłakuje swojego bezimiennego chłopaka i godzi się wyjechać do Japonii, by opiekować się kotem swojej uczennicy języka polskiego. Jej wynagrodzeniem jest bilet, mieszkanie i koszty wyżywienia… kota. Już na tym etapie zaczynają się rodzić pytania. Dlaczego Pani Myoko nie miała innych znajomych, dlaczego musiała ściągać dziewczynę z polski? Dlaczego ona zgodziła się bez chwili zastanowienia, nie mając zapewnionej tam pracy, ani pieniędzy? Pomysł aż nadto absurdalny.

Autorka w ogóle nie skupiła się na emocjach i rozterkach bohaterki, dotyczących wyjazdu, a to chyba byłoby naturalne przy tak dalekiej podróży; ponadto nie ma opisanego samego wyjazdu; Tokio jest przedstawione pobieżnie i bez klimatu, a postaci w większości są bezimienne i ukazane bardzo ogólnikowo.

Całość fabuły opiera się na filozofii, ale zbyt daleko idącej i potraktowanej po macoszemu. Przywoływana jest tutaj na przykład teoria, jakoby Jezus nie umarł na krzyżu, a dotarł do Japonii i zmarł tam w sędziwym wieku. Bohaterka przechodzi przemianę, ale trochę na wariackich papierach, nieco za szybko i bez jakichś głębszych wniosków. Właściwie wszystko można już wyczytać w opisie z tyłu okładki.

5. Plankton – Mariusz Sieniewicz

Szczerze mówiąc, mimo uważnego czytania i dużego skupienia nie wiem, o czym ta książka była i co autor chciał w niej opisać. Może jeszcze do niej nie dorosłam.

Sieniewicz wykreował świat, używając pięknych słów, wspaniale obrazując te obawy w przerysowanej wizji przyszłości. Czytając „Plankton”, uderzyło mnie jednak jedno – w głowie kołatało mi się słowo „barok”. Przerost formy nad treścią, w której znajdziemy misterne opisy, słownictwo oraz styl pierwszej klasy, jednak w tej powieści niemalże nie ma fabuły. Głównym bohaterem jest zakonnik Artur, który ma córkę Małgosię i został wysłany za karę do likwidacji szkód po ataku islamistów. I tyle. Czasem się upija, czasem spotyka wyzwoloną kobietę, bierze udział w ekshumacji szczątków z Wawelu i tak do połowy, dość grubej, książki. Nie ma akcji, nie ma dynamiki, nie ma zawrotnego tempa. Tam naprawdę nic się nie dzieje!

Główny bohater jest jednocześnie narratorem, autor, między innymi świetnie oddał jego jąkanie w chwilach strachu, ale tak naprawdę o zakonniku Arturze nie wiemy prawie nic. Świat go otaczający jest pomysłowo przedstawiony, technologicznie rozwinięty, ocieka skomputeryzowanymi nowinkami, ale tak naprawdę czytelnik może się tylko domyślać, co z czym się wiąże, bo nic z tych wspaniałości, oprócz kwiecistych słów, niemających większego znaczenia, nie jest doprecyzowane, nie są podane szczegóły powstania, ani opisane zależności. Odbiorca musi zatem błądzić po omacku, aby poznać tło, szczątkową historię oraz losy czołowej postaci.

Napiszcie w komentarzach, jaką przeczytaną w zeszłym roku książkę, uznajecie za najgorszą.