Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości – Swietłana Aleksijewicz

W nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 roku doszło do wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Po pierwszej eksplozji liczniki Geigera w elektrowni pokazały odczyt poza zakresem. Żadna z pracujących tam osób nie wiedziała, jaką dawkę promieniowania przyjmuje. Pożar ogromnych grafitowych bloków w czwartym reaktorze trwał dziewięć dni. W tym czasie do atmosfery dostało się najwięcej radioaktywnego pyłu. Dopiero 28 kwietnia (dwie doby po katastrofie) władze ZSRR rozpoczęły wielką akcję ratowniczą, niektórych zagrożonych wiosek zapomniano ewakuować. Wcześniej próbowano zatuszować katastrofę, ale skażenie było tak wielkie, że się to nie udało. Gwałtowny wzrost radioaktywności odkryli Szwedzi. W Polsce drugiego dnia rano po katastrofie stacja monitoringu radiacyjnego w Mikołajkach zarejestrowała aktywność izotopów promieniotwórczych w powietrzu ponad pół miliona razy większą, niż normalnie. Wszyscy myśleli, że to wynik wybuchu bomby atomowej.

Likwidatorzy mieli za zadanie usunąć szkody, umierali masowo na chorobę popromienną, niemal od razu. Ludność cywilna nie była informowana na bieżąco, dzieci normalnie poszły do szkół. Noworodki rodziły się z wadami genetycznymi i umierały po kilku dniach. Mężczyźni i kobiety stali się bezpłodni. Rak zżerał tysiące ciał. Ludzie jedli skażone rośliny i zwierzęta, pili skażoną wodę. Jak nie jeść skoro wszystko tak bujnie rośnie, a edukacji brak?Społeczność dostawała instrukcje, jak zakopać swój dom, swoje gospodarstwo, swoją ziemię, żeby zmniejszyć efekt promieniowania. Przesiedlenia były – nagłe, bez perspektyw do improwizowanych osiedli, w których ciężko było funkcjonować. Ci, co przeżyli w najbliższym otoczeniu elektrowni mieli szczęście, ale często chorowali na ciężkie schorzenia. Zbawienny dla napromieniowanych dziecięcych tarczyc jod był towarem deficytowym, sprzedawanym na czarnym rynku. Naukowcy nie byli dopuszczeni do głosu, a ich rozmowy były podsłuchiwane. Nikt nic nie wiedział, a ludzie umierali.

„Przyjechali pierwsi zagraniczni dziennikarze… Pierwsza ekipa filmowa… Byli w plastikowych kombinezonach, hełmach, gumowych wysokich butach, rękawicach i nawet kamerę mieli w specjalnym pokrowcu… A towarzyszyła im tłumaczka, nasza dziewczyna… Była w letniej sukience i klapkach…”*.

„Czarnobylską modlitwę”  Swietłany Aleksijewicz przeczytałam już jakiś czas temu, długo też zbierałam się do napisania recenzji tej książki. Historia ta, nie tak zresztą odległa, niesie w sobie tak ogromny ładunek emocjonalny, że mimo iż jest napisana doskonałym piórem, nie jest lekturą na jeden raz. Musiałam robić sobie przerwy, bo nie mogłam dosłownie znieść kolejnych tragicznych losów ludzi, którzy to wszystko przeżyli. Czytając ich opowieści czułam niemal fizyczny ból. To jedna z najmocniejszych książek, jaką przeczytałam w ostatnich latach. Nie wiem czy w tej krótkiej opinii uda mi się zawrzeć klimat tego reportażu. To po prostu trzeba przeczytać, żeby zrozumieć…

Jest to zbiór reportaży, a właściwie monologów osób, których dotknęła katastrofa w elektrowni w Czarnobylu. Wypowiadają się w niej żony strażaków, matki zmutowanych dzieci, rodziny likwidatorów i zwykli mieszkańcy, którzy nie byli świadomi, że będą musieli opuścić swoje miasto na zawsze. Błąd ludzki, chęć obniżenia kosztów produkcji energii atomowej nie zważając na bezpieczeństwo oraz próba zatajenia katastrofy przez władze sprawiła, że ogromna część społeczeństwa została okrutnie skrzywdzona. Gdybym nie wiedziała, że wybuch w Czarnobylu był prawdziwy, można by pomyśleć, że to jakiś potworny wymysł autorki. Apokaliptyczna wizja końca świata. Ale nie! To się wydarzyło naprawdę – w 1986 roku na sąsiedniej Ukrainie.

Źródło: http://biznesalert.pl/nowy-sarkofag-w-czarnobylu-bedzie-gotowy-w-2017-roku/

 

Dla noblistki Swietłany Aleksijewicz jest to temat bliski, bowiem dziennikarka mieszkała w Prypeci, nieopodal reaktora. Być może, niektórzy bohaterowie książki to jej sąsiedzi lub znajomi. Wielu z nich podczas opowieści płacze. Ale jak tu nie płakać, skoro przeżyło się taki koszmar, skoro umarli bliscy? Społeczność wyczekiwała pomocy, a zamiast niej otrzymała żarty o świeceniu w nocy i sztab ubranych w kombinezony ludzi, którzy bali się ich żywności, a oni przecież ją jedli na co dzień.

Teraz okolice elektrowni można zwiedzać, w ramach tak zwanej turystyki atomowej. Prypeć to wymarłe miasto, w którym nikt nie mieszka, ale tam żyli ludzie, ze swoimi problemami, pasjami, marzeniami, ludzie, którzy chcieli po prostu normalnie doczekać sędziwych dni. Dobrze, że nadal ktoś o nich mówi i że używa tak mocnego i wyrazistego przekazu.

*Aleksijewicz S., Czarnobylska Modlitwa. Kroniki przyszłości, Czarne, Wołowiec 2012 r., s. 141.

 

Moja ocena: 10/10