Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym – Maciej Czarnecki

Norwegia. Kraj fiordów, małych domków, kraj zorzy polarnych i doskonałych kryminałów. Kraj, gdzie państwo dba o obywatela, gdzie panuje tolerancja i bogactwo. Z pozoru kraina miodem i mlekiem płynąca. Z pozoru. Ponieważ Norwegia ma też swoją ciemniejszą stronę – Barneveret – instytucję, która ma prawo odebrać rodzicom dziecko, jeśli zauważy jakiekolwiek, nawet najmniejsze, nieprawidłowości w wychowaniu. Najpierw zabierają dziecko, izolują, przekazują rodzinie zastępczej, a później dopiero dochodzą do tego czy decyzja była słuszna czy bezpodstawna.  

Córka Kasi i Sebastiana poskarżyła się w szkole, że została uderzona. Rodzice walczyli o jej odzyskanie kilka miesięcy, mogli z nią rozmawiać tylko w obecności tłumacza. Dwoje dzieci Joli nie mówi w ogóle po polsku. Kobieta tak wystraszyła się interwencji Barneveretu, że nie uczyła ojczystego języka urodzonych w Norwegii dzieci. Karolina była normalną nastolatką, wprawdzie buntowała się, ale nie miała większych problemów. Zgłosiła się do Barneveretu bo chciała dostawać większe kieszonkowe u norweskiej rodziny zastępczej. Wyczuła w tym interes. Miała słabe relacje z matką, choć w domu nie działo się nic złego. Tułała się od jednej rodziny do drugiej, zaczęła eksperymentować z narkotykami, spotykać się z podejrzanymi znajomymi. Została zgwałcona, próbowała zabić swoją biologiczną matkę i zwariowała. Do dziś leczy się w zakładzie psychiatrycznym – to wszystko pod czujnym okiem instytucji zajmującej się wspieraniem dzieci i młodzieży. Anders Breivik, który zamordował 69 osób na wyspie Utoya też był zgłoszony do Barneveretu, ale nikt się nim nie zainteresował…

„Z Barneveretem zetknęli się trzy lata temu. Jedna z polskich sprzątaczek, dla której wynajmowali dom tuż obok, uciekła nocą, pobrawszy wypłatę za cały miesiąc z góry. Przedtem namówiła polskiego znajomego, by zadzwonił do urzędu i powiedział, że dzieci Bartka i Ani są zaniedbane, bite i molestowane. Następnego dnia o ósmej rano odwiedziły ich dwie pracowniczki socjalne. Oprowadzili je po domu, pokazali dzieci. Powiedziały, że chcą zobaczyć jeszcze dom tamtej dziewczyny. Po konsultacji z przełożonym uznały, że nie będą wszczynać sprawy”*.

Maciej Czarnecki napisał doskonały reportaż, i mimo, że odbieranie dzieci Polakom w obcym kraju to bardzo trudny temat udało mu się być bezstronnym. „Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym” to nie tylko historie rodzin, które miały styczność z Barneveretem, ale także pracowników socjalnych, psychologów, urzędników oraz rodzin zastępczych, które współpracują z tą instytucją.

Dziennikarz podkreśla, że w większości przypadków Barneveret interweniował słusznie i że nie udało mu się porozmawiać z żadną rodziną, która byłaby rzeczywiście winna, ze względu na ich wstyd oraz niechęć do opowiadania o błędach.

Książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, bo pokazuje problem z różnych stron. Przede wszystkim wiele nieporozumień między emigrantami oraz Barneveretem bierze się z różnic kulturowych, w tym różnić w wychowaniu. Obecnie w Polsce zmienia się powoli sposób wychowania dzieci, ale jeszcze tak niedawno bicie pasem, krzyczenie czy klaps były standardowymi metodami wychowawczymi. W Norwegi nie można na dziecko nawet podnieść głosu. Każdą nieprawidłowość może zgłosić lekarz, sąsiad, nauczyciel czy sam poszkodowany.  Z jednej strony, to bardzo dobrze, że takie instytucje istnieją, ale z drugiej rozumiem też rozpacz rodziców, którzy zostali niesłusznie posądzeni. Wielu Polaków (ale nie tylko, bo problem dotyczy też innych emigrantów) zdecydowało się, po styczności z Barneveretem, wyjechać z Norwegii. Zdarzały się nawet porwania dzieci z rodzin zastępczych. Nie oznacza to, że Norwegia jest państwem wrogim, czy nietolerancyjnym, panuje tam po prostu inna mentalność, której nie rozumiemy, a czasami nawet nie chcemy rozumieć.

* Czarnecki M., Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, str. 168.

Moja ocena: 10/10