Harry Potter i Przeklęte Dziecko – Jack Thorne, John Tiffany
Kiedy usłyszałam, że w Polsce ukaże się „Harry Potter i Przeklęte Dziecko” zastanawiałam się czy sięgnę po tę książkę. Długo ze sobą nie walczyłam. Kupiłam ją w dniu premiery, a przeczytałam na drugi dzień. Czy było warto? Mam mieszane uczucia…
Akcja rozpoczyna się osiemnaście lat po ukończeniu Hogwartu przez Harrego Pottera, gdy jego własne dzieci idą do szkoły dla czarodziejów. Najstarszy syn James zaznał już nauki w tym magicznym miejscu, ale dla Albusa Servusa to dopiero pierwszy rok. Córka Rona i Hermiony jest rówieśniczką Albusa i również rozpoczyna przygodę w Hogwarcie. Już na początku podróży pociągiem Harry znajduje przyjaciela Scorpiusa, który okazuje się być synem zagorzałego wroga Harrego – Draco Malfoya. W dodatku tiara przydziału kieruje go do znienawidzonego ślizgońskiego domu Slytherina. Albus kompletnie nie dogaduje się ze swoim ojcem, ma dość bycia synem sławnego tatusia, ma dość noszenia jego piętna, ma dość bycia ocenianym przez pryzmat dokonań Pottera. Ale czy udźwignie to ciężkie brzemię i oprze się złu?
Co warto wiedzieć sięgając po książkę „Harry Potter i Przeklęte Dziecko”? Po pierwsze to nie jest powieść, a scenariusz sztuki, rozpisany na role jak w typowym dramacie, czy komedii. Po drugie książki nie napisała J.K. Rowling – ona tylko sygnuje ją swoim nazwiskiem. Po trzecie to nie jest VIII część przygód Harrego Pottera, a zwykły fanfik.
We wstępie napisałam, że mam mieszane uczucia po przeczytaniu tego tytułu. Bo rzeczywiście czuję rozdarcie. Z jednej strony był to miły powrót do przeszłości, do bohaterów, których uwielbiam, a z drugiej strony chcę wykrzyczeć: NIE, NIE SIĘGAJCIE PO TEN SCENARIUSZ, ZOSTAWMY HARREGO TAKIM, JAKIM BYŁ!
Na początku czytanie szło mi opornie bo nie lubię, gdy tekst jest podzielony na role. Treści dramatów, mogą mi się podobać, ale po prostu ciężko mi się czyta historie w tej formie, ale to indywidualna sprawa każdego, więc w tym przypadku za bardzo się nie czepiam. Później jakoś się rozruszałam, ale mimo, że książka była przyjemną odskocznią i sprawiła mi frajdę, mam dużo uwag do fabuły. Są w niej nieścisłości i to duże, nie chcę robić spojlerów, więc szczegółów nie zdradzę, ale fani Harrego po przeczytaniu „Przeklętego dziecka” powinni się zorientować o co chodzi.
Punkt pierwszy – napój wieloskokowy. Aby zadziałał potrzebna jest rzecz osoby, w którą chcemy się przemienić. W pierwszej scenie przemiany i ostatniej bohaterowie nie mają tych przedmiotów. W prawdzie przy pierwszej przemianie wspomniano o charakterystycznych okularach, jednak brakuje wątku ich kradzieży, a jeśli rzeczywiście należały do Harrego, to czy wtedy miał soczewki, okulary zapasowe, czy rozbijał nos o ściany? Punkt drugi – czas, na który można się cofnąć w przeszłość. Raz jest to pięć minut, a raz nie. Punkt trzeci – kocyk. Czy nikt nie zauważył reakcji chemicznej, ognia i dymu wcześniej? Serio? Punkt czwarty – zdolniachy. Nikomu w całej historii nie udało się uciec z pociągu do Hogwartu. NIKOMU! A robi to dwóch niedorajdów, którzy nawet nie potrafią porządnie czarować. I w dodatku uciekają przez okno… Punkt piąty – zaślepienie. Czarownica równa umiejętnościami z Harrym Potterem nie widzi, że po zażyciu napoju wieloskokowego Potter, zaczyna się z powrotem przemieniać w samego siebie? Sprytny czarodziej kryje swą tajemnicę pod… kapturem. Punkt szósty – idioci. Miałam wrażenie, że wszyscy bohaterowie są kretynami, łącznie z obrazem Dumbledora, z nieżyjącym Snape,m i profesor McGonagall. Punkt siódmy – wątek Vodlemorta. Był żenujący. Sami Wiecie Kto stracił w moich oczach…
Błędów jest sporo, ale nie jest to fatalna lektura. To po prostu zupełnie coś innego niż to, czego się spodziewałam. Czy czuję się rozczarowana? Nie, bo nie miałam wygórowanych oczekiwań. Wiedziałam, że ten odgrzewany i przeżuwany kotlet może nie okazać się jednak strzałem w dziesiątkę. Choć sprzedaż pewnie ma (i będzie miał) dużą.
Moja ocena 6/10