Mam na imię Lucy — Elizabeth Strout
Nie od dziś wiadomo, że to, czego doświadczymy w dzieciństwie, z dużą mocą wpływa na nasze dorosłe życie. Nie każdy ma to szczęście, że układają mu się relacje z rodzicami lub własnymi dziećmi, ale póki obie strony żyją i jest choć cień chęci, nigdy nie jest za późno, żeby porozmawiać, wyjaśnić sobie bolesne tematy i odbudować to, co się utraciło.
Gdy Lucy Barton trafia na kilka tygodni do szpitala, czuje się bardzo samotna. Mąż i dzieci w szpitalnej sali pojawiają się bardzo rzadko, więc kobieta odnajduje pociechę w krótkich rozmowach z lekarzem prowadzącym. Po jakimś czasie Lucy odwiedza dawno niewidziana matka. Kobiety nigdy nie miały dobrych relacji. Czy wspólnie spędzony w szpitalu tydzień zbliży je do siebie?
Lucy to początkująca pisarka. Aby dojść do tego, co ma obecnie, musiała włożyć wiele pracy. Nigdy nie była pewna siebie, bo przez to, że w dzieciństwie była biedna i zaniedbana miała niewielu znajomych, często ją wyśmiewano. Czuła się wiecznie odrzucona przez otoczenie, a do tego kompletnie nie miała wsparcia w swoich rodzicach.
„Interesuje mnie to, jak znajdujemy sposoby, by czuć się lepszym od innej osoby lub grupy. Tak jest zawsze i wszędzie. Nieważne, jak to nazwiemy, ale uważam, że to najgorsza strona naszej osobowości, ta potrzeba znalezienia kogoś, kogo moglibyśmy poniżyć”*.
Główna bohaterka jest jednocześnie narratorką tej powieści. Lucy pisze książkę w oparciu o szpitalną rozmowę z matką. Wspomina swoje trudne dzieciństwo, ale także skomplikowane relacje z mężem. To taka książka w książce.
Zanim sięgnęłam po „Mam na imię Lucy” Elizabeth Strout, czytałam dużo pozytywnych opinii, ale osobiście nie rozumiem fenomenu tej książki. Jest to prosta historia o emocjach, które podzieliły matkę i córkę, a później, dzięki zbiegowi okoliczności na powrót je zbliżyły. Kropka. Nie ma tu niczego więcej. Ani języka, który by zachwycił, ani niebanalnej fabuły, ani wielowymiarowych bohaterów. Niczego, co sprawiłoby, żebym zapamiętała książkę na dłużej, żebym ją komuś poleciła, albo sama chciała do niej powrócić. Po tych wszystkich zachwytach nad twórczością Elizabeth Strout czułam się, jakbym lizała cukierka przez papierek. Wiedziałam, że jest coś ciekawego w środku, ale kompletnie nie czułam smaku. Dam autorce jeszcze jedną szansę. Ale nie wiem, czy się polubimy.
* Strout E., Mam na imię Lucy, Wielka Litera, Warszawa 2016.
Moja ocena: 5/10
Tytuł: Mam na imię Lucy
Autor: Elizabeth Strout
Przekład:Bohdan Maliborski
Wydawnictwo: Wielka Litera
Liczba stron: 224
Jeśli interesują Cię książki o trudnych relacjach na linii rodzic-dziecko, przeczytaj także recenzję: On – Zośka Papużanka