Tajemnica wysypy Flatey – Viktor Arnar Ingólfsson

Islandia to cudownie mroczna wyspa pełna wulkanów i gorących źródeł, kraj niespiesznie żyjącego społeczeństwa, kraj ludzi, którzy przez mityczne wierzenia są w stanie przesunąć budowę autostrady, zakątek świata, gdzie przez pół roku jest zupełnie ciemno, natomiast w lecie prawie nie zachodzi słońce. Czyż to nie jest idealne miejsce na akcję kryminału? 

Islandia, lata 60. XX wieku. Ojciec i syn podczas polowania na foki odnajdują na niezamieszkałej wyspie Flatey zwłoki w znacznym stanie rozkładu. Gdyby nie kartki z tajemniczą zagadką, znalezione w kurtce mężczyzny, pewnie nigdy nie udałoby się go zidentyfikować. Wieść głosi, że kto wykradnie treść zagadki z pobliskiej biblioteki tego spotka nieszczęście. Denat to Duński naukowiec, który wcześniej przybył do Islandii w celu rozwiązania tajemnicy związanej z księgą Wikingów – Flateyjarbók. Asystent prefekta Kjartan, mimo braku doświadczenia w tego typu sprawach, zostaje przymusowo skierowany przez swojego przełożenia do wykrycia przyczyny śmierci uczonego. Mieszkańcy pobliskich wysepek, mimo swojej gościnności i przywiązania do lokalnych tradycji nie są zbyt otwarci na przybyszów zanadto zainteresowanych Flateyjarbók. Czy mężczyźnie uda się odkryć prawdę?

„Dochodziła siódma wieczór, gdy Grimur podpłynął pod przystań Eyjolfura na wyspie Flatey. Na brzegu czekał już Thormodur Krakur miętoszący kapelusz w rękach. Obok stał wózek na wielkich drewnianych kołach, a dalej pastor w sutannie z księgą psalmów w ręku. Poza nimi nie było żywej duszy. Gromadka dzieci, tak widoczna wcześniej, gdzieś zniknęła. W oknach nie było zaciekawionych twarzy. Osada zdawała się  wyludniona. Kjartan był wstrząśnięty. – Gdzie się wszyscy podziali? – spytał Grimura. – Tu ludzie jedzą o tej samej godzinie czy jak? Grimur rozejrzał się po osadzie. – Nie, nie mamy tu takiego zwyczaju. Ale ludzie czują lęk w związku z tym wydarzeniem. U nas śmierć ma dużą siłę przyciągania i ludzie wolą się odwrócić”*.

Nigdy nie czytałam żadnej powieści napisanej przez Islandczyka. Islandia wydaje mi się niezwykle interesująca i skrywająca jakiś sekret, więc byłam bardzo ciekawa wrażeń po przeczytaniu książki „Tajemnica wysypy Flatey” Viktora Arnara Ingólfssona.

Historia ta ma w sobie coś bardzo niespiesznego, co oddaje klimat tej wyspy i jej mieszkańców. Jeśli ktoś liczy na trzymający w napięciu kryminał, podobny do skandynawskich to się niestety zawiedzie. Tu wszystko rozgrywa się powoli, bez emocji, bez porywczych bohaterów i zawrotnych zwrotów akcji. Przykładowo, zamiast jak najszybciej przewieźć zwłoki i przekazać je do miejscowej lekarki w celu spisania protokołu, główny śledczy najpierw idzie zjeść obiad do wójta, bo nie wypada odmówić jego żonie, która przecież specjalnie na jego wizytę przygotowała stek z foki.

Niewątpliwym atutem i wisienką na torcie jest wątek księgi Wikingów, wokół której jest oparta oś fabuły. Każdy rozdział zakończony jest opowiastką zaczerpniętą z tej mitologii. Niestety „Tajemnica wysypy Flatey” nie jest lekką lekturą. Czytelnikowi może być ciężko wgryźć w całość ze względu na mnogość bohaterów o dziwnych imionach i nazwiskach oraz zapamiętać kto jest kim i jaką rolę odgrywa w lokalnym społeczeństwie. Autor bardzo pobieżnie opisuje postaci, a o ich życiu można się dowiedzieć dopiero pod koniec książki. Taki zabieg powoduje, że odbiorca ma problem z tym, żeby zżyć się z bohaterami. Nie wie, jakie mają problemy, jakie słabości oraz jaka jest ich dotychczasowa historia.

Miejsce akcji, które istnieje naprawdę, jest wspaniale opisane, ale wątek kryminalny zbyt wolno się rozwija, a postaci są niewyraźne i niemal przezroczyste. Zakończenie jest przemyślane oraz ekscytujące, jednak wędrówka do finału może okazać się zbyt nużąca dla czytelnika przyzwyczajonego do tempa akcji charakterystycznego dla tego gatunku.

*Ingólfsson V.A., Tajemnica wysypy Flatey, Helion, Gliwice 2017, s. 31-32.

 

Moja ocena: 6/10

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Editio Black