Czytelnicze podsumowanie maja – WRAP UP!
Dopiero co robiłam czytelnicze posumowanie kwietnia, a już skończył się maj. Czas leci jak szalony, a ja niestety nie poszalałam z czytaniem. Ślubne przygotowania (został niecały tydzień) pochłonęły mnie niczym ruchome piaski, przez co miałam wrażenie, że to już nigdy się nie skończy. W ubiegłym miesiącu przeczytałam zaledwie pięć tytułów, a w tym dwa bardzo słabe. W czerwcu już na szczęście odsapnę i wtedy zamierzam nadrobić moje książkowe zaległości.
Zaskoczenie miesiąca:
Kocie Oko – Margaret Atwood
To, że Margaret Atwood narratorką uczyniła dojrzałą kobietę w wieku średnim, było genialnym zabiegiem. Z jednej strony bowiem u głównej bohaterki, emocje związane z Cordelią już opadły, zostały wielokrotnie przepracowane, ale z drugiej strony wyraźnie można odczuć, że głęboki, dziecięcy żal nadal tkwi w tej starzejącej się kobiecie. Wydarzenia z przeszłości stają się tam obrazami, które jako malarka Eleine przenosi z pamięci na płótno. Przedstawienie pewnych wydarzeń z punktu widzenia osoby dorosłej nadało historii znacznie większej autentyczności, niż gdyby historia została opowiedziana przez dziecko, które po pewnym czasie przechodzi przez kolejne etapy dorastania, zmierzając ku dojrzałości.
Autentyczności w „Kocim oku” nie brakuje. Autorka zaczyna od nakreślenia rysu psychologicznego swojej bohaterki oraz ukazania dość swobodnego życia jej rodziny przed przeprowadzką do Toronto i poznaniem swojej oprawczyni. W rozdziałach przeplatają się losy Eleine dorosłej i tej małej, zastraszonej.
Rozczarowanie miesiąca:
Mroczny układ – Dawid Waszak
Po przeczytaniu kilku pierwszych stron „Mrocznego układu” bałam się, że nie dobrnę do końca. Akcja rozkręca się niemrawo, dialogi są drętwe, a postaci słabo zarysowane. Słowem wszystko to, czego dobry thriller nie powinien zawierać. Jednak fabuła, mimo licznych wad ma coś w sobie, co kazało mi się dowiedzieć, jakie będą dalsze losy Kacpra Zborowskiego.
Jak na thriller fabuła, do pewnego momentu, jest zbyt rozwleczona. Mniej więcej po 100 stronach akcja przyspiesza i zaczyna wciągać. Jeśli czytelnik przymknie oko na drętwe dialogi, dziwne decyzje głównego bohatera, słabo opisane emocje i wyżej wymienione błędy, to robi się całkiem przyjemnie.
Pozostali:
Ślepy archeolog – Marta Guzowska
Pomysł na niewidomego bohatera był wyśmienity i uzasadniał całą fabułę, a zwłaszcza jej uwieńczenie, jednak diabeł tkwi w szczegółach… Tom Mara to postać antypatyczna, nerwowa i niebudząca sympatii. I nie byłoby w tym nic złego, bo i tacy bohaterowie są potrzebni w książkach, jednakże tytułowy ślepy archeolog był zbyt słabo dopracowany przez autorkę. Niewidoma osoba, jak powszechnie wiadomo, ma problemy z poruszaniem się w nieznanym sobie środowisku, a Tom Mara doskonale przemieszczał się nie tylko po biurach wykopalisk, nie tylko na samym terenie wykopalisk (gdzie były dziury, kamienie i inne rozmaite przeszkody), ale także w obcym sobie szpitalu, czy w obcym posterunku policji. Było to mało wiarygodne, tak samo, jak niewiarygodne było to, że osoba niewidoma jest w ogóle archeologiem. To tak, jakby ze ślepca uczynić pilota samolotu, bo przecież wie, gdzie są odpowiednie dźwignie, leci na autopilocie, ma komunikaty głosowe etc. Mimo nawet najdoskonalszej koncepcji, po prostu ciężko to przełknąć.
Marta Guzowska w posłowiu pisze: „Zadaniem autora nie jest opisać wszystko w skali jeden do jednego, tylko sprawić, żeby czytelnik uwierzył, że opis jest prawdziwy. Jeśli zatem uwierzyliście w prawdziwość opisanego świata, to mi się to udało!”*. O ile widać, że opis wykopalisk jest bardzo autentyczny, autorka bowiem sama jest archeologiem i zna ten świat od podszewki, o tyle główny bohater jest kompletnie oderwany od rzeczywistości i w ogóle mnie nie przekonał.
Historia zaginionej dziewczynki – Elena Ferrante
„Historia zaginionej dziewczynki” to ostatnia część tetralogii neapolitańskiej Eleny Ferrante. Ten tom, zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu niż trzeci, w którym pojawiło się zbyt dużo polityki, a za mało opisów przeżyć i emocji bohaterek. Nie był on jednak pozbawiony wad.
To nie oznacza, że książka była zła. Ferrante w „Historii zaginionej dziewczynki”, tak jak i w poprzednich tomach pisze pięknym językiem, wspaniale oddaje emocje bohaterów, nastroje mieszkańców miasta i klimat biednej dzielnicy Neapolu. Opisane w powieści wydarzenia są dynamiczne i wciągają w fabułę. Czytając tę część, miałam nieodparte wrażenie, że Elena Greco to Elena Ferante. Greco nawiązuje na przykład do swojej poprzedniej książki, tak, jakby to była „Historia ucieczki”. Opowiada, że było w niej dużo polityki, ale ona kształtowała ówczesne wydarzenia bohaterów. Obaj partnerzy Greco to pisarze, a podobno mąż Ferrante także para się tym zawodem. Piszę podobno, bo nikt nie ma stuprocentowej pewności, kim tak naprawdę jest ta autorka.
Strach – Jozef Karika
W thrillerze, zabarwionym elementami horroru, Jozefa Kariki czasami jest przerażająco, na przykład wtedy, gdy mamy do czynienia z surowym, mroźnym klimatem i mistyczną tajemnicą sprzed lat, gdy ktoś zostawia kopczyki z dziecięcych zębów, paznokci, układa dziecięce twarze z wyrwanych gałek ocznych, czy języków. Jednakże to tylko pojedyncze dobre momenty, które ciągną w górę całość. Niestety w „Strachu” częściej wieje nudą niż grozą.
Nie wiem, czy to jest kwestia tłumaczenia, czy stylu autora, ale czytając tę powieść, odniosłam wrażenie ubóstwa językowego Kariki. O ile wielokrotne powtarzanie niektórych sformułowań było przesadzone, ale w pewien sposób uzasadnione, o tyle w treści zabrakło synonimów, metafor oraz bardziej wyszukanego słownictwa. Książka jest napisana dość topornym stylem, a dosłowność sprawia, że misternie budowane napięcie, natychmiast opada. Na przykład jest mnóstwo określeń na uczucie strachu i można by je od czasu do czasu czymś zastąpić – choćby panicznym lękiem, gęsią skórką, paraliżującym uczuciem niepokoju, obawą, etc. – a Karika (lub tłumacz) rzadko sięga po taką możliwość. Zauważyłam też, że gdy autor uczepił się jakiegoś określenia, to wręcz zadręczał nim odbiorcę. Gdy czytałam po raz dwudziesty o przeraźliwym huku walców, myślałam, że zwariuję; później weszły papierowe dzieci, które, mimo że były obecne niemal od początku powieści, swoją, nagminnie powtarzaną nazwę, zyskały gdzieś w połowie „Strachu”; a na zakończenie dowiedziałam się, że jest sobie też Czarny Król. Niemal siłą został on wbity mi do głowy, przez wielokrotne wałkowanie jego nazwy, którą, nomen omen, otrzymał dopiero na ostatnich stronach.