Czytelnicze podsumowanie października – WRAP UP!
Ależ ten czas leci! Dopiero co robiłam podsumowanie września, a już czas podsumować kolejny miesiąc. Niestety w październiku przeczytałam zaledwie cztery książki. Na szczęście, mimo że było ich niewiele, były całkiem dobre lektury. Tym razem obyło się bez rozczarowań. Jedną z nich — „Złego” Leopolda Tyrmanda czytałam cały miesiąc. Ale warto było!
Zaskoczenie miesiąca:
„Zły” Leopolda Tyrmanda to rodzaj kryminału, do którego w ogóle nie jestem przyzwyczajona. Jest tu intryga, są ciemne interesy, wielowątkowa struktura historii i jest zagadka, ale budowa fabuły zupełnie różni się od tej, z jaką do tej pory obcowałam we współczesnych powieściach tego gatunku. Po pierwsze, jest kilkoro niezależnych „śledczych”, którzy pragną odkryć prawdę, po drugie czarny charakter nie jest oczywisty, ponieważ jest jednocześnie postacią pozytywną (dla niektórych) i negatywną (dla innych), a po trzecie w ogóle nie chodzi o odpowiedź na pytanie: „kto zabił?”.
Leopold Tyrmand powoli wprowadza czytelnika w świat powojennej Warszawy. Z jednej strony widać fascynację autora tym miastem, a z drugiej jego odrazę do mrocznych zakamarków stolicy. Niemal wszystko w tej powieści ma dwie strony — dobrą i złą. Postaci są wielowymiarowe, wątki wieloetapowe, a sam tytułowy bohater, jakby o rozdwojonej osobowości. Ten dualizm charakterów oraz sytuacji fascynuje i pociąga. To czytelnik decyduje po czyjej stronie stanie, bo nic nie jest jasne, nic nie jest, albo czarne, albo białe. Tutaj można z łatwością pokochać lub znienawidzić danego bohatera, nieważne czy jest to drobny przestępca, czy cwany dziennikarz, czy twardy policjant, czy lekko naiwna dziewczyna.
Autor gra w pewną grę, zarówno z bohaterami, jak i z czytelnikiem. Kto w nią wygra? Tego nie wiadomo, bo tu nie ma ani wygranych, ani przegranych, są tylko ludzie ze swoimi słabościami, namiętnościami, potrzebami i ze swoją wewnętrzną siłą.
Pozostali:
Crank – Ellen Hopkins
Ileż już było historii o narkomanach! Kultowe „My dzieci z dworca”, „Pamiętnik Narkomanki”, czy chociażby nasza rodzima „Morfina” to tylko niektóre z tytułów o tej tematyce. A jednak „Crank” Ellen Hopkinswyróżnia się na tle innych. Nie treścią, bo wcześniej wymienione pozycje pod tym względem biją „Crank” na łeb, ale formą.
Jest to powieść graficznie ujęta w formę wiersza. Na początku miałam pewne opory, bo nie przepadam za takimi eksperymentami, ale muszę przyznać, że książkę czyta się błyskawiczne. Dodatkowo w niektórych rozdziałach słowa są ułożone w różne formy i gdy bohaterka opowiada o miłości, wiersz układa się w formę serca, gdy mówi o domu, ma formę domku, a gdy jest w rozsypce, słowa jakby się rozpadały. To naprawdę ciekawa koncepcja, z którą do tej pory się nie spotkałam.
Jeśli chodzi o fabułę, nie ma w niej nic odkrywczego. Ot, zwykła nastolatka z dobrego, kochającego domu wybiera złą drogę, wpada w złe towarzystwo, poznaje złego chłopaka i zaczyna zażywać narkotyki. Kristina jest zarówno bohaterką, jak i narratorką tej powieści. Dialogów tu jak na lekarstwo, w historii tej bowiem chodzi bardziej o przeżycia i emocje uzależnionej od cranku dziewczyny, niż o rozmowy z innymi, choć one się także gdzieś przewijają.
Lincoln w Bardo — George Saunders
Czym jest tytułowe Bardo? Słowo to nie zostaje objaśnione w książce. W dosłownym tłumaczeniu jest to stan pośredni, to buddyjskie pojęcie, które w języku tybetańskim określa każdy przejściowy stan egzystencji: życie, medytację, sen oraz śmierć. W takim stanie pośrednim pomiędzy życiem a śmiercią znaleźli się bohaterowie książki George’a Saunders’a. To duchy, które nie mają świadomości, że umarły i nie potrafią lub nie chcą przejść na drugą stronę, błąkając się wśród żywych. Zamieszkują głównie cmentarz, na którym zostały pochowane ich ciała. Pamiętają swoje życie, opowiadają historie, często bardzo dramatyczne, ale nie kojarzą momentu śmierci. Kryją się w trumnach, które określają szpitalnymi skrzyniami, i kładą się do obrzydliwych, rozkładających się ciał, nazywanych szpitalnymi larwami. Mówią, myślą, żartują i płaczą, jak żywi, jednak czegoś im brak. Ich wygląd jest niecodzienny — z przezroczystych powłok zioną dziury, brakuje nóg, ktoś jest niemową, ktoś inny ma wielkiego garba… To polegli w wojnie secesyjnej żołnierze, to czarnoskórzy niewolnicy, to drobni pijacy oraz dobrzy ludzie, którzy ulegli wypadkowi, to dzieci, to dorośli i starcy. Pełna plejada osobowości. Do ich grona dołącza mały Willie Lincoln.
George Saunders zastosował nietypową formę. Ni to powieść, ni to dramat. Tekst bez narratora. W świecie zmarłych narrację prowadzi każdy z bohaterów, duchy wzajemnie uzupełniają swe opowieści, prowadząc dialog. Jest tam miejsce zarówno na wyszukany język, jak i przekleństwa, błędy ortograficzne oraz przejęzyczenia. O wydarzeniach ze świata żywych czytelnik natomiast dowiaduje się z przytoczonych fragmentów listów, książek historycznych oraz pamiętników. Postaci fikcyjne mieszają się tu z postaciami historycznymi.
Robert Rient na podróż życia zbierał pieniądze przez trzy lata. Pewnego dnia rzucił pracę, zrezygnował z wynajmowanego mieszkania, spakował niewielki bagaż i wyruszył na wyprawę dookoła świata. Autor swoją sentymentalną drogę rozpoczął od Syberii, miejsca, gdzie został zesłany jego dziadek. Później odwiedził Tajlandię, Malezję, Nową Zelandię, Peru oraz Wyspy Wielkanocne. Mężczyzna chciał doświadczyć samotności, ale wszędzie towarzyszyli mu ludzie, których bliskość niekiedy potrafiła być bardzo natarczywa i przytłaczająca.
„Przebłysk” to mieszanka książki podróżniczej i filozoficznej, ale przez to, że żaden z tych kierunków nie wybija się wyraźnie, a okraszony jest aż nadto osobistymi wspomnieniami, ciężko ją zakwalifikować do jakiegokolwiek gatunku. Na publikację podróżniczą za mało tu o podróżach, na trzystu stronach bowiem autor opisuje wiele krajów, ale robi to bardzo pobieżnie, bardziej skupiając się na własnych odczuciach, przygodach niż na ciekawostkach kulturowych, mieszkańcach, czy krajobrazach. Znajdziemy tu wprawdzie kilka ciekawostek o odwiedzanych miejscach, ale jest ich w książce jak na lekarstwo. Filozofii też tu niewiele i odnosi się tylko do samego autora, natomiast czytelnik mało z niej wyciągnie życiowych prawd.
Odniosłam wrażenie, że Robert Rient pisał bardziej dla siebie, w formie uzupełnienia odkrywania własnej duszy, niż dla odbiorcy. Dowiemy się o nim rzeczy bardzo intymnych, które niekoniecznie powinny trafić do szerokiej publiki, a o odwiedzonych, fascynujących miejscach prawie niczego. To tak, jak oglądać czyjś prywatny album z dzieciństwa — nie tylko ten z ładnymi zdjęciami, ale także z tymi, które powinny pozostać znane jedynie najbliższej rodzinie lub przyjaciołom. Według mnie niektóre wyznania zawarte w „Przebłysku” były aż nadto ekshibicjonistyczne.