Podsumowanie lutego – wrap up

Luty jest zawsze u mnie miesiącem, w którym przechodzę dziwnie przesilenie – również czytelnicze. Objawia się to niechęcią do czegokolwiek, również niechęcią do czytania. W ubiegłym roku w tym miesiącu przeczytałam zaledwie dwie książki, więc jestem bardzo dumna, że tym razem poszło mi o wiele, wiele lepiej. W lutym przeczytałam sześć książek, co jest moim normalnym miesięcznym wynikiem, więc mimo przesilenia utrzymałam jako taki poziom.  

Zaskoczenie miesiąca: 

Pamiętajcie, że byłem przeciw – Barbara Seidler

Barbara Seidler opisuje procesy, w których uczestniczyła jako reporterka sądowa. Są tam zarówno wielkie afery korupcyjne, jak i sprawy zwykłych ludzi – drobnych pijaczków, którzy zamordowali w alkoholowym amoku, mieszkańców kamienicy, którzy nie mogli dojść ze sobą do porozumienia, więźniów, którzy mimo kończących się im wyroków postanowili uciec, rodziny, która nie potrafiła się ze sobą dogadać w sprawie spadku. Małe i duże dramaty – każde godne uwagi.

Najbardziej poruszył mnie tekst o sześcioletnim chłopcu zakatowanym pasem przez macochę, przy przyzwoleniu ojca. Jego życie było koszmarem, ale mimo prób znalezienia dla niego ratunku odpowiednie organizacje nie zafunkcjonowały prawidłowo, co skończyło się tragicznie. Drugim reportażem, który szczególnie zwrócił moją uwagę, był ten o osiemnastolatce, która zamordowała swoją matkę i poćwiartowała jej zwłoki. Z nienawiści do niej. Najmniej podobały mi się teksy o aferach ekonomicznych – o Hortexie oraz o aferze mięsnej, choć ten drugi miał bardzo zaskakujący finał, zarówno jeśli chodzi o wyrok, jak i o dalsze losy jednego z oskarżonych.

Rozczarowanie miesiąca:

Niewolnik. Jak przebudziłem się do życia – Anand Dilvar

„Niewolnik. Jak przebudziłem się do życia” – Ananda Dilvara to coś pomiędzy powieścią, monologiem, a automotywacyjnym poradnikiem. Ta wybuchowa mieszanka niestety kompletnie mnie nie przekonała. Motyw nie jest nowy, czytałam już trochę książek o śpiączce (m.in. genialny „Dowód Życia”, czy wciągającą powieść „Wiem, że tu jesteś”), w której pacjent wszystko słyszy, ale nie może zareagować, a pewnie jest ich całe mnóstwo.

Wplecenie do prostej fabuły przekazu motywującego typu: „wszystko, co złe to tylko kwestia naszego nastawienia”, kompletnie do mnie nie przemówiło i jest jakby nie na miejscu. Oczywiście ważne jest, żeby nie poddawać się nawet w najtrudniejszych sytuacjach, ale automotywacja w przypadku stanu wegetatywnego to jednak za wiele. Była w tym jakaś mądrość, ale nieadekwatnie dobrana do sytuacji, a już twierdzenie, że rozmawiając samemu ze sobą w szpitalnym łóżku na poziomie prostych i mało odkrywczych tez doznamy przy tym oświecenia, było zbyt naciągane.

Pozostali:

Pierwszy Bandzior – Miranda July

„Pierwszy Bandzior” to bodajże pierwsza książka, gdzie irytowali mnie dosłownie wszyscy bohaterowie. Ale irytowali w taki sposób, że byłam ciekawa co zrobią, jakie decyzję podejmą, jaką kolejną głupotę palną. Nie rozumiałam ani głównej bohaterki, ani jej otoczenia. Do tego stopnia, że miałam ochotę nią potrząsnąć i krzyknąć jej w twarz: „Weź się kobieto w garść”. W tej powieści naprawdę nikt nie jest normalny. Zupełnie jak w prawdziwym życiu. Na szczęście na co dzień nie trafiam na aż tak zwichrowanych ludzi, ale wiem, że tacy istnieją. Może nawet tuż obok, wśród moich dalszych sąsiadów?

Postaci wykreowane przez Mirandę July są bardzo wyraziste, choć niekoniecznie muszą budzić aprobatę czytelników. Cheryl jest znerwicowana, niemiła dla podwładnych i mająca nieco wyimaginowane problemy. Clee jest agresywna, obsceniczna i łamiąca wszelkie zasady poprawnych relacji międzyludzkich. Terapeutka Cheryl sama nie postępuje według zasad, które przekazuje pacjentom i wikła się w chory związek. Rodzicie Clee są przykładem antyrodziców, których nikt nie chciałby mieć, natomiast szef Cheryl wymaga od niej rzeczy uczuciowo niemożliwych i jest skrajnym egoistą. Jedyną niezwichrowaną osobą w tej powieści wydaje się być niemowlak, choć i z nim były niezłe perypetie.

Na wschód od zachodu – Wojciech Jagielski

„Na wschód od zachodu” Wojciecha Jagielskiego bardzo różni się od poprzednich jego książek. Zamiast konfliktów są pokojowo nastawieni hipisi, a sam reporter stał się równocześnie bohaterem swojej książki, co powoduje, że nie jest to reportaż w tradycyjnym ujęciu. Widać tu wyraźną fascynację Jagielskiego Indiami, ruchem hipisowskim oraz niestety środkami odurzającymi, co może i nie oburza jakoś szczególnie, ale wprowadza pewien niesmak. Autor doskonale oddaje klimat odwiedzanych przez siebie miejsc i emocje ludzi, z którymi przeprowadza wywiady. Zapytany, dlaczego ugania się za hipisami, dlaczego nie pisze o wojnie, odpowiada, że zależy mu na tym, aby rozmawiać z różnymi ludźmi. I tak też robi. Aby spotkać jedną z bohaterek – Kamalę – umawia się z nią wielokrotnie i jeździ do różnych miejsc, mimo że ta wydaje się go zbywać nieustannymi wymówkami. Upór reportera jednak popłaca.

Z książki tej można wyłuskać wspaniałe smaczki, takie jak wycieczka przez pustynię na wielbłądach i… niedotarcie do celu, ale cieszenie się z samej podróży, czy miłość Koleżki do jego niezależnej i wolnej przyjaciółki. Czułam klimat, czułam radość, czułam rozczarowania. Po prostu czułam. Jednak w snutą przez Jagielskiego opowieść wkradło się też sporo chaosu. Dygresje, anegdoty, dygresje do anegdot i anegdoty do dygresji – tak mniej więcej wygląda konstrukcja fabularna. Czytając „Na wschód od zachodu” miałam wrażenie, jakbym bardziej podążała za myślami reportera, aniżeli czytała dobrze skrojony (i przekazany) materiał. Odbiór był przez to dość trudny i często musiałam cofać się do poprzednich akapitów, żeby zrozumieć, dlaczego teraz czytam o danej rzeczy, skoro przecież przed chwilą czytałam o zupełnie innej.

Odnaleźć Gobi – Dion Leonard

Życie pisze najlepsze scenariusze. Jednak nawet najbardziej fascynującą opowieść można po prostu źle opisać i właśnie tego się bałam, sięgając po „Odnaleźć Gobi” Diona Leonarda. Na szczęście moje obawy rozwiały się już po przeczytaniu kilku pierwszych stron tej książki. To doskonale spisana historia prawdziwej przyjaźni między psem a człowiekiem, w której czytelnik znajdzie tu nie tylko opis losów uroczej suczki Gobi, ale także informacje o zwyczajach ultramaratończyków, relację z morderczego biegu przekazaną z pierwszej ręki, a także opis procedur, przez które należy przejść, żeby sprowadzić psa z Chin do Europy.

Jedyne co mi się nie podobało, to jakość wydania tej książki. „Odnaleźć Gobi” nie zawiera literówek, jest dobrze przetłumaczona i poprawnie napisana, ale zastosowany papier, wrzucone byle gdzie (między tekst, zamiast między rozdziały) fotografie na kredowym papierze i słabo zaprojektowana graficznie okładka nieco psują fenomenalny efekt, jaki robi sama treść.

Król – Szczepan Twardoch

Widać, że autor włożył ogrom pracy w napisanie tej książki. Wykorzystuje fakty historyczne, doskonale oddając klimat tamtych czasów. To obraz Warszawy ordynarnej, bezpruderyjnej i bezkompromisowej, gdzie poradzić może sobie tylko ten, kto ma pieniądze lub sławę. Albo najlepiej jedno i drugie.

Mamy tu knajpki, które istniały wówczas, mamy ulice, których dziś już nie ma i mamy postaci, które istniały naprawdę, m.in. słynną burdelmamę Ryfkę Kij oraz Pantaleona Karpińskiego, który był prawą ręką gangstera Łukasza Siemiątkowskiego, zwanego Tatą Tasiemką. W rzeczywistości Karpiński wprawdzie nie był demonem o dwóch twarzach, ale budził równie duże przerażenie wśród mieszkańców stolicy.

Twardoch pisze bardzo plastycznie, jednocześnie wodząc czytelnika za nos. Narratorem jest zestarzały już Mojżesz Bernsztajn, który na swojej zielonej maszynie do pisania spisuje wspomnienia sprzed lat. Jego współczesne życie jest powoli wplatane w fabułę i w pewnym momencie odbiorca orientuje się, że coś jest nie tak… Te subtelne elementy sieją, coraz bardziej kiełkującą niepewność.